poniedziałek, 29 lutego 2016

popioły rozsypujących się marzeń.

Wszystko od początku było nie do końca tak, jak sobie wyobrażał.

Po pierwsze, było cholernie mało ludzi. Spodziewał się tłumów, kolorowych włosów, różnych dziwnych akcji. Ale było spokojnie, nawet bardzo. Za bardzo. Wszystko przebiegło nadzwyczaj przyjemnie i miło. Nie było przepychanek, wrzasków, walki o miejsce, żadnej dziczy. Pełna kultura. No, może poza pewną panią, która wyrzuciła mu wodę z plecaka. Cóż, tak się zdarzyło, że do klubu przyszedł prosto z ćwiczeń na uczelni, musząc przejechać pół miasta. Ale ona też wiedziała, że fanom nie można ufać. A nóż widelec wokalista dostanie w łeb butelką? Spodziewał się jednak zdartego gardła, więc szkoda mu było tej wody, a z racji tego, że był studentem, strata bolała go jeszcze bardziej. Na dodatek w okolicy nie było żadnego sklepu, poza stacją benzynową.

Po drugie, jak już zostało wspomniane - ludzie. Nikt się nie stroił, było mrocznie, trochę kolorowo, ale żadnych kontrowersji nie zauważył. W większości byli to zwykli ludzie, w koszulach i trampkach, niektórzy, tak jak on, zabezpieczyli nogi glanami, byli również tacy, którzy wyglądali… dziwnie, ale stonowanie. Wszystko bez szału, którego się spodziewał. W trakcie koncertu też było spokojnie. Za spokojnie. Liczył na jakieś pogo, a tymczasem wszyscy wlepiali ślepia w scenę, ledwie drygając, choć zapowiadało się zupełnie, zupełnie inaczej. Naprawdę, zaiste zaskakujące zachowanie fanów. Kto by pomyślał, że przez te cztery lata fani aż tak się zmienią? Tak, dla niego był to spory szok.

Ale zacznijmy od początku.

Po wejściu na salę, był lekko zdziwiony, że stoi zaledwie w czwartym rzędzie. Co prawda ludzie stali bądź siedzieli też gdzieś pod ścianami, schodzili się całymi grupami, jednak wątpił, by zapełnili połowę sali. Wzruszył ramionami. Stało się i tyle. Miał nadzieję, że zespołowi nie będzie przykro. Support był fajny. Wszyscy kiwali głowami, on też, nic więcej. W pewnym momencie ich grania (nawet nie wiedzał kto to dokładnie był) złapał wzrok stojącego niedaleko niego chłopaka, do którego tuliła się niziutka dziewczyna. Po wyrazie jego twarzy znać było, że jemu też jest ciężko, zwłaszcza w tej sali przepełnionej estrogenem. Za zespołem chyba też zbytnio nie przepadał i zdecydowanie wolałby ten wieczór spędzić inaczej. Uśmiechnął się do niego ze współczuciem, jakby chciał powiedzieć “jeszcze tylko półtorej godziny, dasz radę”. W końcu solidarność jąder. Zespół supportujący zrobił to, co musiał – zagrał i zszedł ze sceny. Chciał rozgrzać publikę, chociaż ta tego nie chciała. Trudno.

Potem wszedł zespół - główna gwiazda. Pisk fanek. Poruszenie. Pisk zamienił się w powitalne okrzyki radości, brawa. Było normalnie. Pierwszy szok. Od razu zaczęli grać, a tłum fanek popchnął go tak, że nie wiedzieć czemu on, facet, dał się zepchnąć kobietom (dziewczynkom?) do przodu. W sumie nie narzekał, bo który facet miałby coś przeciwko napierającym z każdej strony cyckom? Gdy zespół zdążył się już rozgrzać, euforia opadła, a on sam już pewnie stał na nogach, pozwolił sobie się rozejrzeć. Na pewno żył, na pewno był na koncercie, czuł ciepło bijące od otaczających go dziewczyn. Wszystko było dobrze, poza tym, że barierki były zdecydowanie bliżej. Było też dość ciemno i nie mógł się jeszcze do tego przyzwyczaić. Odetchnął głęboko. Mógł już więc spojrzeć na scenę. Wtedy jeszcze nie wiedział, że nie spuści z niej wzroku do samego końca.

Zaskakujące dla niego było to, że w tym jednym momencie i w takiej sytuacji myślał o tak wielkiej ilości rzeczy na raz: myślał o cyckach, które czuł gdzieś pod łopatkami, myślał o oświetleniu, o oprawie wizualnej, do tego śpiewał, a raczej darł się cały koncert, zastanawiając się jak nazywa się aktualna piosenka i czy na pewno jest z nowego albumu, ale ani razu się nie pomylił, myślał o tym, że rano ma ćwiczenia i w sumie nie wie co będą na nich omawiać, zdążył nawet pomyśleć o tym, że zjadłby mieszanego kebaba z ostrym sosem.

Ale jednocześnie i przede wszystkim myślał o nim.

Zawsze śmiał się z fanek, które wyobrażały sobie nie wiadomo co. Wiedział, że wyrasta się z myślenia o seksie ze swoim idolem, ale w tym momencie to wszystko z niego uciekło. Całe jego zdanie na ten temat gdzieś zniknęło, bo właśnie poczuł się jak rażona miłością dziewica. No, może nie miłością i nie dziewica, ale ten wzrok zwyczajnie zbił go z tropu. Myślał o kebabie, myślał o ćwiczeniach, myślał o cyckach, ale to te oczy wiodły prym w jego mózgu i na szczęście tylko tam. Patrzyły na niego ze sceny i przekazywały tak wiele sprzecznych informacji, że czuł się jakby koncert był i go nie było jednocześnie. Dokładnie tak: był i nie był. Słyszał muzykę, słyszał wokal, słyszał ludzi, ale jednocześnie stał obok tego wszystkiego, skupiając się jedynie na ciemnych, wręcz czarnych tęczówkach, przerażająco białej twardówce, której groza została podkreślona grubą, czarną kreską. Zdążył już wcześniej zauważyć, że każdy ze stojących na scenie miał diaboliczny makijaż, ale tylko u niego wyglądał on aż tak efektownie - skromny, ale straszny. Ledwie gruba, rozmyta kreska w okół oka. Bał się go. Po prostu bał się tego spojrzenia, które bawiło się publicznością z taką radością i powagą, nonszalancją i spokojem. Minęło dobre kilka piosenek, nim zauważył, że nie tylko on został obdarzony tym wzrokiem, zarazem seksownym i budzącym grozę, i nawet nie był o to zazdrosny, choć wodził za nim maślanymi oczami, chcąc jeszcze raz nim się rozkoszować, jeszcze chwilę jak narkotykiem. Każdego ogarniało cudowne uczucie, komu gitarzysta spojrzał w oczy, nie każdy jednak mogli dostąpić tego zaszczytu. Wybierał swoją ofiarę oddzielnie, jakby indywidualnie, na podstawie swoich własnych spostrzeżeń, poświęcając jej całą swoją uwagę na te kilka sekund, które zdawały się trwać wieczność. Byli tylko oni. Czas i przestrzeń znikały, nie miały żadnego znaczenia. A potem wracało się do brutalnej rzeczywisości, w której nie było tego uzależnienia, narkotyku, cudu.

Nie musiał się o to zbytnio prosić, bo stał idealnie przed nim. Z każdą prześpiewaną piosenką coraz bliżej. Choć był wysoki, to przez tłum nie widział dokładnie innych członków zespołu. Gdzieś tam, między tym wszystkimi ludźmi, dostrzegł ich twarze: od kamiennej, nie wyrażającej żadnych uczuć, przez taką, która dostosowywała się do piosenki, przez rozchwianego emocjonalnie wokalistę. Ale tylko on, jego gitarzysta, miał w sobie tyle uczucia, tyle radości i chęci do grania, do przekazania swojej energii publiczności. I ten wzrok - przenikliwy, przeszywający duszę na wylot. Nigdy nie czuł czegoś podobnego. Do teraz. Zabawne, jak jeden koncert, jedna osoba, starsza od niego o jakieś dwadzieścia lat, dosłownie zmieniła jego życie jednym pieprzonym spojrzeniem, mówiącym “wezmę cię tu i teraz”, które płynnie przechodziło w “no, chyba nie wyobrażasz sobie za dużo, dziecko?”. Tak, to było właśnie w ten sposób. Sprzeczne obietnice zaledwe w jednej sekundzie, w jedny przelotnym spojrzeniu. Zapłacił za koncert, który ostatecznie okazał się dodatkiem do show, jakie stworzył gitarzysta. Co tam muzyka, co tam gra świateł, co tam wizualizacje (swoją drogą naprawdę świetne), co tam ludzie, skoro był gwałcony, pożerany, przez niego wzrokiem!

Patrząc mu w oczy, co raz zerkał na jego tatuaż. Mimo ciemności był bardzo wyraźny, widoczny za każdym pociągnięciem strun. Skromny, prosty, a jednocześnie miał to coś. Przedstawiał wężową skórę, był niewielki, ale od razu przyciągał spojrzenie każdego. Zupełnie jak właściciel, który również ciągle zmieniał swoją aparycję, maskę. Raz stał przed nim ponętny i kuszący, by po kilku minutach śmiać się i cieszyć jak dziecko. Przeobrażał się się jak ten wąż, ale ani na trochę nie przestał być gwiazdą, królem przedstawienia, choć wcale się na to nie pisał i chyba nie wiedział, że tym szerokim, białym uśmiechem skradł wokaliście całe show. Przynajmniej w ocenie jednego zafascynowanego studenta, którego ciało reagowało na koncert, choć umysł skupiał się na jedynym istniejącym w tej chwili dla niego człowieku.

Występ był w sumie idealny. Przyszli, zagrali i poszli w pizdu. Zrobili to dobrze, bez zbędnych przerw. Pamiętał cały koncert bardzo dokładnie, mimo tego spojrzenia, które ciągle mąciło mu w głowie. Kiedy muzycy zeszli ze sceny, patrzył się na nią jeszcze długie chwile, ale nie wyszedł jako ostatni. Szedł razem z ludźmi, słuchając ich zachwytów, komentarzy i lamentów zawodzących fanek. Sam jednak nie odezwał się do nikogo, poza przemiłą panią, młodą i bardzo ładną, która przyniosła jego plecak i bluzę. Wyszedł z klubu w ciszy, na szczęście było już ciemno i nie musiał na nowo przyzwyczajać wzroku. Odetchnął głęboko wciągając chłodne powietrze niosące ze sobą zapowiedź ciepłego lata. Rozejrzał się po parkingu i postanowił odejść na bok, z dala od ludzi. Nie był jeszcze gotowy na to, żeby wrócić do domu, musiał ochłonąć po koncercie. A raczej po czerwonowłosym gitarzyście, który chyba wziął sobie za cel rozbudzenie jego wyobraźni. Ciekawe czy spodobałyby mu się te wszystkie grzeszne myśli? Przykucnął gdzieś z boku, mierzwiąc włosy i trwając tak dłuższą chwilę z palcami wplecionymi w kosmyki. Choć przez półtorej godziny patrzył się na jego twarz, jego całego, to dopiero teraz mógł na spokojnie się mu przyjrzeć oczami wyobraźni. Widział zmarszczki, które wcale, ale to wcale nie ujmowały jego przystojnej twarzy. Widział chude nogi, które pewnie stały na scenie, choć wyglądały, jakby miały w każdej chwili się złamać. Widział wystające obojczyki, które nigdy go nie pociągały, a teraz wydawały się być najseksowniejszą częścią ciała. I ten wzrok, wzrok, który należało zobaczyć, żeby zrozumieć. Zrozumieć, że tak naprawdę koncert był jedynie dodatkiem do tych cudownych oczu. A przynajmniej on tak myślał… Nie, on był tego pewien.

Sięgnął do plecaka po paczkę papierosów i zapalniczkę. Jego myśl podążyła innym torem - zaczęło go fascynować to, jak przeżywał koncert i obecność gitarzysty. Tak wiele myśli przewinęło się przez jego umysł przez ten czas: cycki, kebaby, ćwiczenia, śpiewanie… Zaśmiał się pod nosem, ponieważ było to naprawdę ciekawe, zabawne i dość niespotykane, intrygujące. Wyobrażał sobie stojącego przed nim seksownego, porywającego mężczyznę, sam mówił mu wzrokiem “bierz mnie tu i teraz”, a jednocześnie odczuwał głód i stres przed studiami. Pokręcił głową, wsuwając do ust papierosa. Coś go ciągle ściskało w klatce piersiowej i miał nadzieję, że chociaż w ten sposób się tego pozbędzie. Szybko jednak porzucił wszelką nadzieję, bo zapalniczka nie chciała odpalić. Pstrykał nią szybko, nerwowo, ale te kilka iskier nie wystarczyło, by wzniecić ogień. Zaklął głośno pod nosem, ciskając nią przed siebie. Patrzył dłuższą chwilę jak odbija się po szarym chodniku, a potem leży zmarnowana, grzesna. Gryzł i ślinił filtr z nerwów, aż w końcu zobaczył przed sobą chude nogi w nieco za dużych czarnych spodniach. Rozpoznał je od razu – to były te same nogi, które tak pewnie stały wcześniej na scenie. Uniósł wzrok, rozchylając usta, jednak wypadający papieros uzmysłowił mu jak idiotycznie musi teraz wyglądać. Zamknął je więc i wyciągnął rękę. Tak po prostu, bo mężczyzna podał mu zapalniczkę, zwykłą, żółtą, z metalowym końcem, i obdarzył go takim uśmiechem i wzrokiem, którego nigdy wcześniej nie widział. Chwycił pewnie przedmiot, patrząc zdecydowanie w jego oczy: zmęczone, ale radosne i roześmiane, otoczone rozmazaną kredką oraz zmarszczkami. Jego wzrok był tak intensywny, że aż sam poczuł wszystkie uczucia, jakie przepełniały gitarzystę podczas koncertu, jak i teraz. Odczuwał ból palców i mięśni, chęć długiego odpoczynku i relaksu po wyczerpującej, ale dającej spełnienie pracy. Przez chwlę stali się jednością. Przełknął ślinę, bo uświadomił sobie, że ta chwila, dosłownie parę sekund jakie zostały mu poświęcone, były tylko i wyłącznie dla niego. To co działo się na scenie było jedynie przedstawieniem dla każdego. Teraz miał swój prywatny, własny spektakl. Skromny, ale i najszczerszy, najprawdziwszy, który zostanie między aktorem, a widzem, przeznaczony tylko dla nich dwojga. Choć nie odezwali się do siebie ani słowem, zrozumiał jak wiele się o nim dowiedział. Tak wiele, że postanowił zostawić to dla siebie, gdzieś głęboko i z daleka od świata. Dlatego to właśnie jemu powierzył cichą tajemnicę, o której lepiej by było, żeby nikt się nie dowiedział. Nie, żeby była jakaś wyjątkowa, ale tajemnica to tajemnica.

Odszedł, ale powróciła rzeczywistość i żółta zapalniczka, bijące szybko serce i brak ochoty na papierosa. Wpatrywał się w żółtą obudowę, ciesząc się w duchu, że nie widział skąd gitarzysta przyszedł i dokąd odszedł. Chyba nawet nie chciał wiedzieć. Wyciągnął papierosa z ust, wpatrując się w niego bez żadnej wyraźniej myśli, następnie znów wsunął go między wargi i odpalił. W końcu po to dostał tę zapalniczkę, prawda? Uśmiechnął się do siebie, opierając głowę o ścianę budynku. Zaciągnął się mocno, wypuszczając ostrożnie dym z ust. Rozmasował opuchnięte, bolące opuszki palców, zaczerwienione i pulsujące.

środa, 24 lutego 2016

sayonara, kore-de owari.

Tekst napisany lat temu... 7? 8? W każdym razie byłam na początku gimnazjum i przeżywałam początki zafascynowania yaoi i muzyką japońską. No i popełniło się. Shot nie został zmieniony nawet o kropkę od tamtego czasu. Za betę i przedostatnie zdanie dziękuję mojej polonistce. Enjoy!


sayonara, kore-de owari.

Spoglądam w bok i delikatnie się uśmiecham. Megumi kręci się między kuchnią a synkiem, który od kilku dni uparcie ćwiczy alfabet. Uśmiecha się do mnie, gdy tylko napotyka moje spojrzenie i znika w kuchni, kończąc kolację. Mój mały Aki przygryza drobne malinowe usteczka, które odziedziczył po matce. Widzę jak jego twarz wyraża powagę i skupienie, co u sześcioletniego dziecka wygląda po prostu uroczo. Oboje, Aki i Megumi, myślą, że piszę kolejną piosenkę. Siedzę w krwistoczerwonym fotelu, od czasu do czasu spoglądając na tlące się kawałki drewna w sporym kominku z czerwonej cegły. Właściwie te zapiski są trochę jak piosenki - i to, i to mówi o tym, co czuję głęboko w środku, tam, gdzie nikt poza mną nie ma dostępu. Ściskam brązowy notatnik i zastanawiam się nad życiem.

A co Ty teraz robisz?

Nie sądziłem, że tak mnie zaboli Twoje odejście. Znamy się od ponad trzydziestu lat, gramy od dwudziestu pięciu. Myślałem, że znamy się doskonale, wiemy o sobie wszystko, nie mamy przed sobą tajemnic. Wszyscy podziwiali naszą przyjaźń, pełną dziecięcej ufności. Dlaczego więc musiałem tak się zawieść? Dlaczego zostałem sam? Wiem, są inni przyjaciele, żona i syn, fani... Ale to Twoje odejście spowodowało ogromny, niewytłumaczalny ból. Nie widziałem Cię od czterech lat. Nie odzywasz się, nie wiem czy jeszcze żyjesz?

Powiedz mi, dlaczego?

Pamiętasz nasze spotkanie przed moim ślubem z Megumi? Nie chciała mnie puścić, bała się, że upiję się na dwadzieścia cztery godziny przed ślubem, ale wystarczył jeden pocałunek, by ją uspokoić. Byliśmy w sobie zakochani. Czułem, że jest ona moją jedyną, prawdziwą miłością. I nie myliłem się, jesteśmy małżeństwem od czterech ciężkich dla mnie lat. Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiliśmy? Ze swoich czynów i ich konsekwencji?

Tego dnia pewnie nie, ale to, co się stało na pewno przyczyniło się do twojej ucieczki.
Ucieczki ode mnie.

Pamiętam ten dzień doskonale, jakbyś odmienił moje życie zaledwie wczoraj. Spotkaliśmy się późnym wieczorem, w parku. Stałeś na drewnianym, może czterometrowym mostku, nad zamarzniętą rzeczką. Była pełnia, gwieździstego nieba nie zakrywała ani jedna chmurka. Na wstępie ochrzaniłem Cię za Twoje ubranie. Wiatr potęgował mróz, a Ty miałeś na sobie rozpiętą, skórzaną kurtkę i luźno zawiązany na szyi szalik. Śmiałem się, że nie możesz przeziębić się i nie przyjść na mój ślub. Uśmiechałeś się, gdy zapinałem Twoją kurtkę, zakładałem kaptur Twojej ulubionej bluzy na głowę, jednocześnie odgarniając kilka niesfornych blond kosmyków za ucho. Ciągle zmieniasz kolor włosów co miesiąc? Ostatnio miałeś jaśniutkie z różowymi kosmykami, które chętnie wiązałeś w drobny kucyk. Kończąc obwiązywanie Twojej szyi ciemnoczerwonym szalikiem, poczułem jak kładziesz swoje silne dłonie na moich biodrach. Zaskoczony spojrzałem w Twoje oczy ukryte za niebieskimi szkłami kontaktowymi. Nigdy ich nie lubiłem, od zawsze uwielbiałem patrzeć w brązowe, zawsze śmiejące się tęczówki. Tego dnia także świeciły radością, lecz bił z nich sztuczny, zimny blask.

Objąłeś mnie mocno w pasie, ja mimowolnie wtuliłem się w twoją klatkę piersiową, delikatnie zaciskając dłonie na twoich łopatkach. Natura nie obdarzyła mnie wzrostem, sięgałem Ci do ramienia. Gładziłeś delikatnie moje plecy. Po chwili wyszeptałeś mi do ucha kilka słów, życzyłeś mi szczęścia, zdrowia, porządnej nocy poślubnej. Chciałeś, żebym był szczęśliwy z Megumi, a mimo to wyczułem w Twoim głosie coś dziwnego, chyba smutek. I wtedy pierwszy i ostatni raz poczułem smak twoich warg. Zrobiłeś coś, co odwróciło całe moje życie do góry nogami. Ten krótki pocałunek spowodował u mnie jeszcze większe zdziwienie i… motylki w brzuchu. Nie pamiętałem tego uczucia, ostatnio coś takiego przydarzyło mi się, gdy pierwszy raz kochałem się z Megumi. Do tej pory pamiętam smak Twoich miękkich warg. Użyłeś malinowego błyszczyka, prawda? Teraz uśmiecham się lekko do siebie i dotykam palcami własnych warg. Wtedy nie doceniłem Twojego uczucia, tak w zasadzie nie rozumiałem go. Dlaczego? Tego nie wiem, chyba byłem zbyt zdziwiony i zdezorientowany. Do tego musiałem szybko zapomnieć o emocjach, jakie się w mnie rodziły. Czekał mnie ślub z ukochaną, ideałem mojego życia.

Musiałeś obudzić we mnie te wątpliwości?

Pamiętam jak kilka słonych łez spłynęło z Twoich oczu wprost na nasze złączone wargi. Miałeś przymknięte powieki, ja powstrzymywałem płacz. Nie myślałem wtedy o przyszłej żonie, o naszym dwuletnim synku. Zastanawiałem się nad tym, co teraz będzie. Będziemy razem? Zamieszkamy razem? Czy może już nigdy się nie spotkamy? Odrzucimy się i zapomnimy o sobie? Nigdy nie uzyskałem odpowiedzi na te niewypowiedziane pytania.

Odszedłeś. Zostawiłeś mnie samego w parku, z milionem pytań, z których najważniejsze brzmiało: dlaczego? Stałem tam jak debil, patrząc na Twoją oddalającą się sylwetkę. Co miałem zrobić? Pobiec za Tobą? Zapomnieć? Tyle pytań, zdecydowanie za dużo pytań. Wróciłem do domu. Megumi i Aki już spali. Megumi chyba zasnęła zła. Spojrzałem na zegarek. Było już po północy. To ten pocałunek tak długo trwał? Czy aż tyle zajęło mi wałęsanie się po mieście? Wziąłem szybki prysznic w nadziei, że problemy znikną razem z wodą spływającą po moim ciele.

I wiesz co? Chyba się udało, bo do tej pory nie rozmyślałem o tym wydarzeniu. Megumi i Aki skutecznie mi to uniemożliwili. Oczywiście, myślałem nad Twoim odejściem, ale dopiero teraz, gdy uporządkowałem swoje sprawy, mogę całkowicie zająć się Tobą, Twoimi czynami, osobowością, uczuciami. Może uda mi się odpowiedzieć na pytania sprzed lat.

Wiem, że byłeś mną zafascynowany. Często mówiłeś mi, że mnie podziwiasz. Codziennie słyszałem jakieś komplementy. Nigdy nie byłem sam, od podstawówki mi towarzyszyłeś. Żyłeś w moim cieniu, ale nie widziałem byś był zazdrosny o popularność, jaką się cieszyłem. Czułem się trochę niezręcznie widząc jak odchodzisz, kiedy ja zajmowałem się „przyjaciółmi”. Właściwie, to tylko Ty byłeś mi bliski. Byłeś jedyną osobą, której ufałem. Powiedz, długo ukrywałeś swoją miłość do mnie? Może dawałeś jakieś znaki?

Sakura, gdzie jesteś?

Tęsknię. W głębi serca bardzo za Tobą tęsknię. Czuję, że potrzebuję ciepłego słowa, Twojego dotyku. Tak. Rozpaczliwie pragnę, żebyś mnie dotykał. Chcę znowu czuć Twój słodki zapach, zasmakować Twoich wilgotnych i miękkich ust. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że mam rodzinę. Jest ona dla mnie bardzo ważna, ale wiem, że siebie nie oszukam, bo to Ciebie pragnę. Twoje nagłe zniknięcie pozwoliło mi docenić, jak ważną osobą w moim życiu byłeś. Dlaczego musiałem cię stracić, by zrozumieć tą chorą sytuację? To boli, bardzo boli. Straciłem przyjaciela, ale… czy Ty na pewno byłeś moim przyjacielem? Dopiero teraz dostrzegam, że nie. Byłeś mi o wiele bliższy, lecz nie potrafiłem tego nazwać, zobaczyć, pojąć. Nawet nie zauważyłem, kiedy to nieznane uczucie wdarło się do mojej duszy. Nie ujawniało się przez wiele lat, niczym złośliwa i nieuleczalna choroba, zabijająca ciało powoli i w ukryciu. Przez trzydzieści lat nie zdawałem sobie sprawy z naszych uczuć. Trzydzieści lat to szmat czasu, a jest już za późno na jakiekolwiek wyznania. Jeśli wrócisz… co zrobimy? Nie zostawię dla Ciebie Megumi i Akiego. Kocham ich, ale też pragnę mieć Ciebie przy sobie, przebywać z Tobą, rozkoszować się wspólnie spędzonymi chwilami, mieć świadomość, że za mną tęsknisz, myślisz, marzysz o mnie, żeby mnie dotknąć, poczuć.

Cholera, dlaczego rozkochałeś mnie w sobie? 
Czy naprawdę nie wiedziałeś, że człowiek powinien być odpowiedzialny za swoje uczucie, ale nie tylko za te, które ma dla innych, ale również za te, jakie w innych budzi?

Sakura, draniu, kocham cię.
Bardzo cię kocham.




wtorek, 7 lipca 2015

dźwięk umierającej samotności.

Nie lubił długich, samotnych kąpieli. Zawsze się wahał, stojąc na środku łazienki, patrząc tępo w wannę, pomiędzy szybkim, chłodnym prysznicem a długą, gorącą kąpielą. W większości przypadków kończyło się na kilkunastominutowym pobycie w łazience, ale jego ciało czasem wręcz krzyczało, by pozwolił mięśniom ogrzać się i rozluźnić w pachnącej od płynu wodzie. On uwielbiał takie łazienkowe pierdoły – wokół wanny, w drewnianych szafkach stały dziesiątki najdziwniejszych i niestandardowych żeli i płynów do kąpieli.
Odetchnął głęboko, obserwując, jak tworzy się piana. Naprawdę nie lubił długich kąpieli, ale czasem po prostu musiał. Nigdy nie był w stanie przygotować się psychicznie. Wyłączyć. Po prostu wejść do tej wody i siedzieć. Nie myśleć. Nie ruszać się. Nie potrafił. Im cieplejsza temperatura, tym dłużej siedział i myślał. Nie chciał myśleć. Próbował wlewać tylko chłodną – podświadomie odkręcał gorącą, a gdy to zauważał, bywało już za późno.
Przełknął ślinę, ostrożnie i powoli ściągając koszulkę, którą rzucił niedbale na pralkę. Wiedział, co się stanie, odwlekał tę chwilę, jak tylko mógł. Wsunął drżące palce za materiał bokserek. Stał tak chwilę, jakby nie chciał ich zdjąć. Wylądowały jednak w końcu w koszu na brudne rzeczy, a on nadal stał, tym razem nago, na środku łazienki, mierząc się wzrokiem z lejącą się wodą. Bał się. Teraz był samotny i nie bał się tego stwierdzić przed sobą. Był przerażony. To nie tak, że miał jakąś traumę od wody – wręcz przeciwnie, będąc zodiakalną rybą uwielbiał w niej przebywać. Wyjątek stanowiła samotna kąpiel w domu.
Ostrożnie wszedł do wody, krzywiąc się przy tym. Najpierw prawa noga, badająca temperaturę. Uznawszy, że jest odpowiednia, postawił ją pewnie na dnie wanny, powoli stawiając obok lewą. Oparł się dłonią o ścianę, wziął parę głębokich oddechów, czując, że coś ściska go w płucach, jakby zabrakło mu powietrza, a serce wali niemiłosiernie. Z trudem przełknął ślinę. Dopiero gdy się uspokoił, a przynajmniej ciało, wmówiwszy sobie, że to reakcja na bardzo gorącą wodę, usiadł. Zasyczał, gryząc wargę, kiedy oparzył sobie pośladki. Zignorował to nieprzyjemne uczucie i mimo piekącej skóry, usadowił się wygodnie. Od razu oparł się plecami o tył wanny, nogi wyprostował na tyle, na ile pozwalały mu jej wymiary, pozwalając, żeby ręce swobodnie unosiły się na tafli wody. Odprężył się. Wiedział, że to tylko stan przejściowy, ale oddał się całkowicie chwili – musiał wykorzystać te kilka minut odpoczynku, kiedy mózg skupiał się jedynie na obolałych mięśniach. Zamknął oczy. Oddychał spokojnie, wolno. Delektował się ciepłem, relaksował, póki mógł.
Pukanie.
Idę do sklepu. Piwo?
Tak.
I chuj strzelił cały odpoczynek. Jego głos wyprowadził go z tej równowagi, którą tak pieczołowicie budował. Ciało spięło się na nowo. Czemu tak reagował? Przecież byli razem. Kochali się. A mimo to zagryzł wargę, czując, jak zaciska się jego żołądek, jak znów brakuje mu powietrza w płucach, a ściśnięte gardło nie pozwala przełknąć śliny. Panikował. Bał się. Znowu. Jak tej cholernej wanny. Poczuł pieczenie w oczach, choć nie pojawiły się w nich łzy. Doświadczenie. Tylko dzięki niemu zdołał zapanować na sobą. Przemył twarz gorącą wodą, pozwalając, by policzki szczypały od temperatury. Odetchnął głośno, z jękiem. Nie powinien tak reagować na swojego mężczyznę. Na jego głos, który tak często powodował gęsią skórkę, który napawał go nadzieją, podniecał, pocieszał, uspokajał, uszczęśliwiał, kochał, nienawidził. Łapał się na tym, że w samotności błagał Boga o to, by zabrał go na zawsze. By zniknął z jego życia. A potem kładł się z nim do łóżka, namiętnie kochał i krzyczał jego imię, a na końcu pozwalał, by zmorzył go sen, koniecznie w jego ramionach, bo inaczej nie umiał. Co z tego, że gdy zasypiał, zagryzał mocno zęby, a dłonie zaciskał na pościeli, by mu zwyczajnie nie zajebać. Zmierzwił włosy, otarł mokrą ręką spływające krople. Nie wiedział, czy nienawidzi bardziej siebie czy jego. Będąc samemu, pragnął jednocześnie jego bliskości i trwania w samotności. Będąc z nim chciał go zabić i kochać do końca swoich dni.
Podkulił nogi i ciasno objął je ramionami. Ukrył twarz między kolanami.
Najgorsze stanowił fakt, że on nie był niczemu winny. Wręcz przeciwnie, nie mógł wymarzyć sobie bardziej idealnego partnera, w którym miał oparcie, któremu mógł zaufać i powiedzieć wszystko, nawet te wszystkie durne myśli, które go nawiedzały. On nie krzyczał, za to przytulał i rozpieszczał. Potrafił postawić na swoim i obronić swojego faceta – tę cipę, która bała się wejść do wanny. Bo doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie w nim jest problem, tylko w nim samym. W tym, że ciągle żył w kłamstwie, że ciągle uciekał. Uciekał przed sobą, swoimi uczuciami, innymi ludźmi i ich emocjami, czynami. Poddawał się strachowi, pozwalał się mu kontrolować. Przełknął ślinę. Robił to zbyt często, zwłaszcza, że to ciągle przypominało mu o strachu, przerażeniu, jakie pętało jego ciało. Zabawne. Potrafił zdusić w sobie emocje, pokazać ludziom, że jest szczęśliwym, spełnionym mężczyzną. A nie potrafił zrobić tego przed samym sobą. Nie potrafił uspokoić skołatanego serca, zapadających się płuc, ściśniętego żołądka. Nauczył się jedynie ukrywać drżenie dłoni i łzy w oczach, kosztem nocy spędzonych w kiblu, próbując wymiotować, choć nic nie jadł.
Przeciągnął się. Wyprostował nogi, opierając pięty o przeciwległe oparcie wanny, mając między nimi kran. Wypuścił powoli powietrze z płuc. Piana powoli opadała, woda robiła się chłodniejsza. Oparł dłonie o kolana, które mimo wszystko musiał zgiąć – był zwyczajnie za wysoki do wmontowanej już wanny, a nie mieli pieniędzy na nową, większą.
Widział niewidoczne blizny na rękach, ciągnące się od nadgarstków aż po łokcie. Widział je zawsze, choć jego cięcia nigdy nie były zbyt głębokie. Ostała się tylko jedna blizna, zbyt jasna, by zauważyć ją na pierwszy rzut oka. Nawet on jej nie widział. Zawsze, gdy patrzył na nagie ręce, gdy robił obiad, gdy zimą zakładał rękawiczki, gdy błądził dłońmi po jego nagim ciele, widział te pieprzone rany, których nigdy nie żałował. Kiedyś nie mógł bez nich żyć. To był jego rytuał - wracał po szkole do domu, kierował się do łazienki, siadał na ubikacji i ciął się – maszynką do golenia ojca, nożyczkami. Z czasem zaczął trzymać przy łóżku nożyk do papieru, by móc w każdej chwili się zaspokoić. Dawało mu to ulgę, z czasem zaczęły mu się podobać te czerwone kreski, z czasem zaczęło go to dobijać. Pamiętał, był w połowie pierwszej gimnazjum, kiedy pierwszy raz pomyślał, że jest tak beznadziejny, że nawet nie potrafi się pociąć. Robił to od roku, czując niesamowitą przyjemność i lekkość. A wtedy… wtedy odrzucił nożyczki z obrzydzeniem, zamknął się w pokoju i beczał w poduszkę. Za każdym razem, gdy sięgał po coś ostrego, w jakimkolwiek celu, czuł obrzydzenie. Ale już wtedy potrafił to ukryć. Uśmiechał się do rodziców, znajomych, nauczycieli. Wszyscy go wychwalali, mówili o tym, jaki jest zdolny i miły. Początkowo zaciskał zęby. Potem zaczął ich wszystkich nienawidzić. Na końcu znienawidził siebie.
Tylko on wiedział, że coś się dzieje. Tylko on widział rany na rękach, które wszyscy ignorowali. Tylko on przy nim był, mimo, że jego obecność tylko go dobijała. Już wtedy pragnął go i nienawidził jednocześnie. On żartował z jego problemów, gdy pozornie znikły, gdy przez jakiś czas, właśnie do tej chwili potrafił oszukać sam siebie. Pamiętał. Przypomniał mu, jak mówił, że chce się zabić, że nie chce żyć, bo nie widzi ku temu powodu. Pocałował go i powiedział, że cieszy się, że nie miał do tego odwagi. Że nie miał odwagi. Odwagi.
Zdusił w sobie krzyk. Po tylu latach nadal pamiętał to uczucie, gdy jego mężczyzna uznał go za tchórza. Wiedział, że on nie miał na celu wytknięcia mu czegokolwiek, że on był z niego dumny, bo dzięki temu są teraz razem. Paradoksalnie jego wsparcie zmotywowało go do samobójstwa. A raczej tej nędznej próby, która osłabiła jego psychikę, a wzmocniła kłamstwa. Pamiętał. To było najcudowniejsze uczucie. Nawet przed sobą nie potrafił go do niczego porównać. Czuł się wtedy taki lekki, swobodny. Płakał ze szczęścia, myśląc, że to jego ostatnie chwile. Leżał w łóżku, wcześniej wziął… nawet nie wiedział co, w jego mniemaniu dużo z dziwną nazwą. Miał wtedy grypę, nikt go nie niepokoił. Świeciło słońce, ptaki śpiewały za oknem. Było bardzo ciepło. A on płakał ze szczęścia, bo wiedział, że umrze. Był tego pewien i był szczęśliwy. Myślał o nim, rodzinie, znajomych. Wiedział, że będą smutni, zrozpaczeni, zdołowani, że zniszczy życie rodzicom i jemu. Nadal był szczęśliwy, wszystko to napawało jego duszę niezwykłą radością. Aż w końcu zmorzył go sen. A gdy obudził się następnego dnia, rozpłakał się znów. Z rozpaczy, żalu. Znowu miał tę głupią myśl: „nie potrafisz się nawet zabić, idioto”. I ta myśl prześladowała go nawet teraz. Pojawiała się zawsze, gdy siedział samotnie w wannie i rozmyślał nad tymi wszystkimi durnymi akcjami, które nie powinny mieć miejsca.
Dlatego nienawidził kąpieli. Bo wszystkie te myśli, które dusił w sobie przez lata, wychodziły z niego i sam nie wiedział, w jaki sposób się im opiera. Czemu się opiera, po co, dlaczego, jak. Po prostu tego nie robił i pozwalał, by pożerały go powoli od środka. Czuł to nie tylko psychicznie, ale fizycznie.
Uciekał. Ciągle uciekał. Mierzył się z przeszłością tylko tu, na tych kilku metrach kwadratowych. Chociaż wątpił, by nawet w samotności był sobą. Za bardzo zatracił się w kłamstwie. Na udawaniu kogoś innego. Chciał krzyczeć. Od zawsze chciał krzyczeć, bić, niszczyć, wyrzucić z siebie cały ból, który tylko narastał. Nie wiedział tylko, skąd się wziął. Może faktycznie ludzie mają rację, by rozmawiać? Mówiąc, że to koi ból, łagodzi spory? On nie rozmawiał. Nikomu nie mówił, że nienawidzi. Nie odważyłby się głośno wypowiedzieć swoich poglądów. Dlatego uciekał. Zerwał z rodziną wszelkie kontakty. Nie uznawał ich nawet za rodzinę, bo jeśli miał wskazać kogoś, kto nauczył go kłamać, kombinować, uciekać – wskazałby właśnie na nich. Nienawidził ich chyba bardziej niż jego, bo jego jeszcze kochał, tolerował i pożądał. Ich nie. Nie powiedział im o swojej orientacji, planach. Nic im nie mówił, pozwalając, by mówili, że jest skryty. Ani przez chwilę nie żałował tej decyzji. Zmiana nazwiska i wydziedziczenie się było najlepszą rzeczą, zaraz po próbie samobójstwa, jaką uczynił w swoim beznadziejnym życiu. Poczuł się wtedy naprawdę wolny i nieskrępowany. Był szczęśliwy. Tak szczerze szczęśliwy. Przez chwilę, ale zawsze. Spokojnie skończył studia, nie męcząc się na sztucznych rodzinnych spotkaniach, na których kłamstwa i lukier lały się hektolitrami, po których sam nie wiedział, czy znowu chce zabić siebie czy całą rodzinkę. Dusił w sobie wszystko, bo, gdy tylko delikatnie zaczynał temat, by nie jechać, kończyło się awanturą i policją. Musiał odpowiadać na durne pytania o pracę i kobietę – w końcu nie wiedzieli, że jest gejem. Potwornie go to męczyło. On sam nie pytał, nie interesował się nimi. Co z tego, że coś komuś się urodziło. Miał to gdzieś. Nie interesował się tym, nie wchodził nikomu z butami w życie, w zamian oczekiwał tego samego. Świętego, kurwa, spokoju. I wreszcie go miał, bo tylko on pytał, interesował się. Ale on mógł. Był jego facetem. Mógł. Znajomych łatwo oszukać, zmylić, nie miał ich też zbyt wielu, ale wychował ich sobie tak, żeby nie pytali, jeśli nie chciał mówić. Wszystko było dobrze. Mimo że kłamał.
Żyjesz? Minęła godzina…
Wrócił do domu, trzaskając drzwiami. Musiał być przeciąg, bo był delikatnym facetem. Jego mężczyzna zapukał w drzwi łazienki, słyszał, jak się o nie opiera. Był zmartwiony. Mógł wejść. Zawsze tak robił, gdy ten się mył. No tak, odruchowo, jak zawsze, zamknął się. On nie pytał, nie wnikał w jego nawyk. Ale był zmartwiony.
Tak, już wychodzę.
Odpowiedział, przeklinając pod nosem. Jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, zapomniał się umyć. Wziął więc różową gąbkę, którą kupili dla śmiechu, wyzywając się od pedałów i nalał na nią arbuzowy płyn do kąpieli. Za dużo – spłynął po gąbce, przez jego rękę, kapiąc do wody z łokcia. Nienawidził dużych, litrowych płynów, były nieporęczne. Szybko namydlił ciało szorstką stroną, powodując, że skóra stała się czerwona, miejscami pojawiły się czerwone od krwi kropelki. Czasem pozwalał sobie na taką ulgę. Łatwo było go wtedy oszukać. Wstał, wycierając się ręcznikiem jeszcze w wannie. Wszystko trwało kilka minut, nim stanął przed lustrem nago. Przez ten czas powtarzał w myślach, jak wielkim skurwysynem i idiotą jest, że tacy jak on nie powinni chodzić po świecie i wiązać się z dobrymi ludźmi. Spojrzał w lustro i odetchnął. Dla niego chodził na siłownię i dbał o sylwetkę, choć mówił mu, że kocha go takiego, jakim jest. Chciał mu jednak się jakoś odwdzięczyć. W końcu on był gejem, który uwielbiał męskie ciała, zarysowane mięśnie i silne dłonie. Chciał mu dać chociaż tyle.
Obwiązał biodra ręcznikiem. Spuścił wodę, spłukał wannę. Spojrzał jeszcze raz w lustro i zmierzwił wilgotne włosy. Odetchnął głęboko, patrząc na swoją paskudną twarz. Każdy, a zwłaszcza on, mówił, jaki jest przystojny. Ale nie teraz. Teraz jego twarz miała paskudny grymas, zaczerwienione, smutne oczy, czerwone i piekące policzki, pogryzione wargi.
Woda.
Pamiętaj o gorącej wodzie.
Wyszedł z łazienki.
Zamknął powieki.
A gdy je otworzył, znowu był tym radosnym, zakochanym facetem.
Podszedł do niego w kuchni, od tyłu. Objął go ciasno w pasie, gdy wyjmował zakupy. Usłyszał jego słodki, radosny śmiech. Poczuł ten przyjemny uścisk w żołądku i chęć przypierdolenia mu w pysk, żeby się zamknął, żeby nie słyszeć jego szczęścia. Zassał się zachłannie na jego szyi, zaciskając ręce wokół jego brzucha. Musiał się wyżyć. Wyrzucić z siebie całą nienawiść do siebie i do niego.
Nie chciał żyć. Chciał się pieprzyć. Musiał jakoś funkcjonować
Z nim.