wtorek, 7 lipca 2015

dźwięk umierającej samotności.

Nie lubił długich, samotnych kąpieli. Zawsze się wahał, stojąc na środku łazienki, patrząc tępo w wannę, pomiędzy szybkim, chłodnym prysznicem a długą, gorącą kąpielą. W większości przypadków kończyło się na kilkunastominutowym pobycie w łazience, ale jego ciało czasem wręcz krzyczało, by pozwolił mięśniom ogrzać się i rozluźnić w pachnącej od płynu wodzie. On uwielbiał takie łazienkowe pierdoły – wokół wanny, w drewnianych szafkach stały dziesiątki najdziwniejszych i niestandardowych żeli i płynów do kąpieli.
Odetchnął głęboko, obserwując, jak tworzy się piana. Naprawdę nie lubił długich kąpieli, ale czasem po prostu musiał. Nigdy nie był w stanie przygotować się psychicznie. Wyłączyć. Po prostu wejść do tej wody i siedzieć. Nie myśleć. Nie ruszać się. Nie potrafił. Im cieplejsza temperatura, tym dłużej siedział i myślał. Nie chciał myśleć. Próbował wlewać tylko chłodną – podświadomie odkręcał gorącą, a gdy to zauważał, bywało już za późno.
Przełknął ślinę, ostrożnie i powoli ściągając koszulkę, którą rzucił niedbale na pralkę. Wiedział, co się stanie, odwlekał tę chwilę, jak tylko mógł. Wsunął drżące palce za materiał bokserek. Stał tak chwilę, jakby nie chciał ich zdjąć. Wylądowały jednak w końcu w koszu na brudne rzeczy, a on nadal stał, tym razem nago, na środku łazienki, mierząc się wzrokiem z lejącą się wodą. Bał się. Teraz był samotny i nie bał się tego stwierdzić przed sobą. Był przerażony. To nie tak, że miał jakąś traumę od wody – wręcz przeciwnie, będąc zodiakalną rybą uwielbiał w niej przebywać. Wyjątek stanowiła samotna kąpiel w domu.
Ostrożnie wszedł do wody, krzywiąc się przy tym. Najpierw prawa noga, badająca temperaturę. Uznawszy, że jest odpowiednia, postawił ją pewnie na dnie wanny, powoli stawiając obok lewą. Oparł się dłonią o ścianę, wziął parę głębokich oddechów, czując, że coś ściska go w płucach, jakby zabrakło mu powietrza, a serce wali niemiłosiernie. Z trudem przełknął ślinę. Dopiero gdy się uspokoił, a przynajmniej ciało, wmówiwszy sobie, że to reakcja na bardzo gorącą wodę, usiadł. Zasyczał, gryząc wargę, kiedy oparzył sobie pośladki. Zignorował to nieprzyjemne uczucie i mimo piekącej skóry, usadowił się wygodnie. Od razu oparł się plecami o tył wanny, nogi wyprostował na tyle, na ile pozwalały mu jej wymiary, pozwalając, żeby ręce swobodnie unosiły się na tafli wody. Odprężył się. Wiedział, że to tylko stan przejściowy, ale oddał się całkowicie chwili – musiał wykorzystać te kilka minut odpoczynku, kiedy mózg skupiał się jedynie na obolałych mięśniach. Zamknął oczy. Oddychał spokojnie, wolno. Delektował się ciepłem, relaksował, póki mógł.
Pukanie.
Idę do sklepu. Piwo?
Tak.
I chuj strzelił cały odpoczynek. Jego głos wyprowadził go z tej równowagi, którą tak pieczołowicie budował. Ciało spięło się na nowo. Czemu tak reagował? Przecież byli razem. Kochali się. A mimo to zagryzł wargę, czując, jak zaciska się jego żołądek, jak znów brakuje mu powietrza w płucach, a ściśnięte gardło nie pozwala przełknąć śliny. Panikował. Bał się. Znowu. Jak tej cholernej wanny. Poczuł pieczenie w oczach, choć nie pojawiły się w nich łzy. Doświadczenie. Tylko dzięki niemu zdołał zapanować na sobą. Przemył twarz gorącą wodą, pozwalając, by policzki szczypały od temperatury. Odetchnął głośno, z jękiem. Nie powinien tak reagować na swojego mężczyznę. Na jego głos, który tak często powodował gęsią skórkę, który napawał go nadzieją, podniecał, pocieszał, uspokajał, uszczęśliwiał, kochał, nienawidził. Łapał się na tym, że w samotności błagał Boga o to, by zabrał go na zawsze. By zniknął z jego życia. A potem kładł się z nim do łóżka, namiętnie kochał i krzyczał jego imię, a na końcu pozwalał, by zmorzył go sen, koniecznie w jego ramionach, bo inaczej nie umiał. Co z tego, że gdy zasypiał, zagryzał mocno zęby, a dłonie zaciskał na pościeli, by mu zwyczajnie nie zajebać. Zmierzwił włosy, otarł mokrą ręką spływające krople. Nie wiedział, czy nienawidzi bardziej siebie czy jego. Będąc samemu, pragnął jednocześnie jego bliskości i trwania w samotności. Będąc z nim chciał go zabić i kochać do końca swoich dni.
Podkulił nogi i ciasno objął je ramionami. Ukrył twarz między kolanami.
Najgorsze stanowił fakt, że on nie był niczemu winny. Wręcz przeciwnie, nie mógł wymarzyć sobie bardziej idealnego partnera, w którym miał oparcie, któremu mógł zaufać i powiedzieć wszystko, nawet te wszystkie durne myśli, które go nawiedzały. On nie krzyczał, za to przytulał i rozpieszczał. Potrafił postawić na swoim i obronić swojego faceta – tę cipę, która bała się wejść do wanny. Bo doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie w nim jest problem, tylko w nim samym. W tym, że ciągle żył w kłamstwie, że ciągle uciekał. Uciekał przed sobą, swoimi uczuciami, innymi ludźmi i ich emocjami, czynami. Poddawał się strachowi, pozwalał się mu kontrolować. Przełknął ślinę. Robił to zbyt często, zwłaszcza, że to ciągle przypominało mu o strachu, przerażeniu, jakie pętało jego ciało. Zabawne. Potrafił zdusić w sobie emocje, pokazać ludziom, że jest szczęśliwym, spełnionym mężczyzną. A nie potrafił zrobić tego przed samym sobą. Nie potrafił uspokoić skołatanego serca, zapadających się płuc, ściśniętego żołądka. Nauczył się jedynie ukrywać drżenie dłoni i łzy w oczach, kosztem nocy spędzonych w kiblu, próbując wymiotować, choć nic nie jadł.
Przeciągnął się. Wyprostował nogi, opierając pięty o przeciwległe oparcie wanny, mając między nimi kran. Wypuścił powoli powietrze z płuc. Piana powoli opadała, woda robiła się chłodniejsza. Oparł dłonie o kolana, które mimo wszystko musiał zgiąć – był zwyczajnie za wysoki do wmontowanej już wanny, a nie mieli pieniędzy na nową, większą.
Widział niewidoczne blizny na rękach, ciągnące się od nadgarstków aż po łokcie. Widział je zawsze, choć jego cięcia nigdy nie były zbyt głębokie. Ostała się tylko jedna blizna, zbyt jasna, by zauważyć ją na pierwszy rzut oka. Nawet on jej nie widział. Zawsze, gdy patrzył na nagie ręce, gdy robił obiad, gdy zimą zakładał rękawiczki, gdy błądził dłońmi po jego nagim ciele, widział te pieprzone rany, których nigdy nie żałował. Kiedyś nie mógł bez nich żyć. To był jego rytuał - wracał po szkole do domu, kierował się do łazienki, siadał na ubikacji i ciął się – maszynką do golenia ojca, nożyczkami. Z czasem zaczął trzymać przy łóżku nożyk do papieru, by móc w każdej chwili się zaspokoić. Dawało mu to ulgę, z czasem zaczęły mu się podobać te czerwone kreski, z czasem zaczęło go to dobijać. Pamiętał, był w połowie pierwszej gimnazjum, kiedy pierwszy raz pomyślał, że jest tak beznadziejny, że nawet nie potrafi się pociąć. Robił to od roku, czując niesamowitą przyjemność i lekkość. A wtedy… wtedy odrzucił nożyczki z obrzydzeniem, zamknął się w pokoju i beczał w poduszkę. Za każdym razem, gdy sięgał po coś ostrego, w jakimkolwiek celu, czuł obrzydzenie. Ale już wtedy potrafił to ukryć. Uśmiechał się do rodziców, znajomych, nauczycieli. Wszyscy go wychwalali, mówili o tym, jaki jest zdolny i miły. Początkowo zaciskał zęby. Potem zaczął ich wszystkich nienawidzić. Na końcu znienawidził siebie.
Tylko on wiedział, że coś się dzieje. Tylko on widział rany na rękach, które wszyscy ignorowali. Tylko on przy nim był, mimo, że jego obecność tylko go dobijała. Już wtedy pragnął go i nienawidził jednocześnie. On żartował z jego problemów, gdy pozornie znikły, gdy przez jakiś czas, właśnie do tej chwili potrafił oszukać sam siebie. Pamiętał. Przypomniał mu, jak mówił, że chce się zabić, że nie chce żyć, bo nie widzi ku temu powodu. Pocałował go i powiedział, że cieszy się, że nie miał do tego odwagi. Że nie miał odwagi. Odwagi.
Zdusił w sobie krzyk. Po tylu latach nadal pamiętał to uczucie, gdy jego mężczyzna uznał go za tchórza. Wiedział, że on nie miał na celu wytknięcia mu czegokolwiek, że on był z niego dumny, bo dzięki temu są teraz razem. Paradoksalnie jego wsparcie zmotywowało go do samobójstwa. A raczej tej nędznej próby, która osłabiła jego psychikę, a wzmocniła kłamstwa. Pamiętał. To było najcudowniejsze uczucie. Nawet przed sobą nie potrafił go do niczego porównać. Czuł się wtedy taki lekki, swobodny. Płakał ze szczęścia, myśląc, że to jego ostatnie chwile. Leżał w łóżku, wcześniej wziął… nawet nie wiedział co, w jego mniemaniu dużo z dziwną nazwą. Miał wtedy grypę, nikt go nie niepokoił. Świeciło słońce, ptaki śpiewały za oknem. Było bardzo ciepło. A on płakał ze szczęścia, bo wiedział, że umrze. Był tego pewien i był szczęśliwy. Myślał o nim, rodzinie, znajomych. Wiedział, że będą smutni, zrozpaczeni, zdołowani, że zniszczy życie rodzicom i jemu. Nadal był szczęśliwy, wszystko to napawało jego duszę niezwykłą radością. Aż w końcu zmorzył go sen. A gdy obudził się następnego dnia, rozpłakał się znów. Z rozpaczy, żalu. Znowu miał tę głupią myśl: „nie potrafisz się nawet zabić, idioto”. I ta myśl prześladowała go nawet teraz. Pojawiała się zawsze, gdy siedział samotnie w wannie i rozmyślał nad tymi wszystkimi durnymi akcjami, które nie powinny mieć miejsca.
Dlatego nienawidził kąpieli. Bo wszystkie te myśli, które dusił w sobie przez lata, wychodziły z niego i sam nie wiedział, w jaki sposób się im opiera. Czemu się opiera, po co, dlaczego, jak. Po prostu tego nie robił i pozwalał, by pożerały go powoli od środka. Czuł to nie tylko psychicznie, ale fizycznie.
Uciekał. Ciągle uciekał. Mierzył się z przeszłością tylko tu, na tych kilku metrach kwadratowych. Chociaż wątpił, by nawet w samotności był sobą. Za bardzo zatracił się w kłamstwie. Na udawaniu kogoś innego. Chciał krzyczeć. Od zawsze chciał krzyczeć, bić, niszczyć, wyrzucić z siebie cały ból, który tylko narastał. Nie wiedział tylko, skąd się wziął. Może faktycznie ludzie mają rację, by rozmawiać? Mówiąc, że to koi ból, łagodzi spory? On nie rozmawiał. Nikomu nie mówił, że nienawidzi. Nie odważyłby się głośno wypowiedzieć swoich poglądów. Dlatego uciekał. Zerwał z rodziną wszelkie kontakty. Nie uznawał ich nawet za rodzinę, bo jeśli miał wskazać kogoś, kto nauczył go kłamać, kombinować, uciekać – wskazałby właśnie na nich. Nienawidził ich chyba bardziej niż jego, bo jego jeszcze kochał, tolerował i pożądał. Ich nie. Nie powiedział im o swojej orientacji, planach. Nic im nie mówił, pozwalając, by mówili, że jest skryty. Ani przez chwilę nie żałował tej decyzji. Zmiana nazwiska i wydziedziczenie się było najlepszą rzeczą, zaraz po próbie samobójstwa, jaką uczynił w swoim beznadziejnym życiu. Poczuł się wtedy naprawdę wolny i nieskrępowany. Był szczęśliwy. Tak szczerze szczęśliwy. Przez chwilę, ale zawsze. Spokojnie skończył studia, nie męcząc się na sztucznych rodzinnych spotkaniach, na których kłamstwa i lukier lały się hektolitrami, po których sam nie wiedział, czy znowu chce zabić siebie czy całą rodzinkę. Dusił w sobie wszystko, bo, gdy tylko delikatnie zaczynał temat, by nie jechać, kończyło się awanturą i policją. Musiał odpowiadać na durne pytania o pracę i kobietę – w końcu nie wiedzieli, że jest gejem. Potwornie go to męczyło. On sam nie pytał, nie interesował się nimi. Co z tego, że coś komuś się urodziło. Miał to gdzieś. Nie interesował się tym, nie wchodził nikomu z butami w życie, w zamian oczekiwał tego samego. Świętego, kurwa, spokoju. I wreszcie go miał, bo tylko on pytał, interesował się. Ale on mógł. Był jego facetem. Mógł. Znajomych łatwo oszukać, zmylić, nie miał ich też zbyt wielu, ale wychował ich sobie tak, żeby nie pytali, jeśli nie chciał mówić. Wszystko było dobrze. Mimo że kłamał.
Żyjesz? Minęła godzina…
Wrócił do domu, trzaskając drzwiami. Musiał być przeciąg, bo był delikatnym facetem. Jego mężczyzna zapukał w drzwi łazienki, słyszał, jak się o nie opiera. Był zmartwiony. Mógł wejść. Zawsze tak robił, gdy ten się mył. No tak, odruchowo, jak zawsze, zamknął się. On nie pytał, nie wnikał w jego nawyk. Ale był zmartwiony.
Tak, już wychodzę.
Odpowiedział, przeklinając pod nosem. Jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, zapomniał się umyć. Wziął więc różową gąbkę, którą kupili dla śmiechu, wyzywając się od pedałów i nalał na nią arbuzowy płyn do kąpieli. Za dużo – spłynął po gąbce, przez jego rękę, kapiąc do wody z łokcia. Nienawidził dużych, litrowych płynów, były nieporęczne. Szybko namydlił ciało szorstką stroną, powodując, że skóra stała się czerwona, miejscami pojawiły się czerwone od krwi kropelki. Czasem pozwalał sobie na taką ulgę. Łatwo było go wtedy oszukać. Wstał, wycierając się ręcznikiem jeszcze w wannie. Wszystko trwało kilka minut, nim stanął przed lustrem nago. Przez ten czas powtarzał w myślach, jak wielkim skurwysynem i idiotą jest, że tacy jak on nie powinni chodzić po świecie i wiązać się z dobrymi ludźmi. Spojrzał w lustro i odetchnął. Dla niego chodził na siłownię i dbał o sylwetkę, choć mówił mu, że kocha go takiego, jakim jest. Chciał mu jednak się jakoś odwdzięczyć. W końcu on był gejem, który uwielbiał męskie ciała, zarysowane mięśnie i silne dłonie. Chciał mu dać chociaż tyle.
Obwiązał biodra ręcznikiem. Spuścił wodę, spłukał wannę. Spojrzał jeszcze raz w lustro i zmierzwił wilgotne włosy. Odetchnął głęboko, patrząc na swoją paskudną twarz. Każdy, a zwłaszcza on, mówił, jaki jest przystojny. Ale nie teraz. Teraz jego twarz miała paskudny grymas, zaczerwienione, smutne oczy, czerwone i piekące policzki, pogryzione wargi.
Woda.
Pamiętaj o gorącej wodzie.
Wyszedł z łazienki.
Zamknął powieki.
A gdy je otworzył, znowu był tym radosnym, zakochanym facetem.
Podszedł do niego w kuchni, od tyłu. Objął go ciasno w pasie, gdy wyjmował zakupy. Usłyszał jego słodki, radosny śmiech. Poczuł ten przyjemny uścisk w żołądku i chęć przypierdolenia mu w pysk, żeby się zamknął, żeby nie słyszeć jego szczęścia. Zassał się zachłannie na jego szyi, zaciskając ręce wokół jego brzucha. Musiał się wyżyć. Wyrzucić z siebie całą nienawiść do siebie i do niego.
Nie chciał żyć. Chciał się pieprzyć. Musiał jakoś funkcjonować
Z nim.